Kilkadziesiąt lat temu, porankiem 24 grudnia dwoje chłopców, Heinz i Michael obudzili się z wypiekami na twarzy. Nadchodził ich wielki dzień, a jako, że młodzi byli bardzo ciekawscy, toteż wręcz nie mogli się go doczekać i wstawali skoro świt. Ledwie oko otworzył jeden, to drugi przecierając jeszcze oczy, wyskakiwał spod pościeli i w pędzie pędził za pierwszym. Wybiegali sprawdzić czy aby na pewno to już kolejny dzień zastał Kotlinę. Z radością więc stwierdzali, że to właśnie poranek witał ich słonecznym blaskiem! A śniegu ile tej nocy napadało, nic tylko bawić się na całego…
No, ale jak tu zająć się czymś, jak do mroku tak wiele godzin? W końcu Heinz wpadł na pewien pomysł:
- Zbuduję igloo i będzie to mój dom!
- Mój będzie lepszy sam zobaczysz! Zrobię dwa razy lepszy – odparł szybko Michael
Chłopcy szybko przeszli do realizacji celów. No, ale najpierw czekało go staranne mycie zębów, szybkie śniadanie i naprędce ubieranie się, by być tym pierwszym na zewnątrz. Pobiegł więc do izby, gdzie trzymali przybory toaletowe, wyszczotkował wszystkie swoje zęby. Robił to na tyle skrupulatnie, że Michael wyprzedził go o kilka sekund. Wpadli do kuchni, w locie chwytając świeżutki bochen chleba, całkiem elegancko pokrojone pajdy przyozdobione w ser owczy już na nich czekały. To ich mamula się o to postarała. Dbała o nich jak tylko mogła, ale niestety tego dnia również musiała jeszcze z samego rana stawić się w miejscu pracy, więc dziś byli zdani tylko na siebie. Poza kanapkami przygotowane mieli do picia mleko, jeszcze lekko ciepłe, ze śladami „zawieszonego” kożucha oraz jabłko i marchewkę.
Jeden i drugi szybko zagryźli kanapki ,dosłownie na kilkanaście sekund siadając do stołu. Przeżuwali niemalże „na wyścigi”, ale tacy właśnie byli. Rywalizowali na każdym kroku, we wszystkim, poza nauką. Michael całkowicie tego nie lubił, nienawidził szkoły, w przeciwieństwie do Heinza, ten ją uwielbiał.
Siedzieli w niewielkim przedsionku, zwanym górnolotnie „kuchnią”, Heinz wstał od stołu, by dorzucić polano do paleniska-starego pieca, który ogrzewał niewielkie mieszkanie. Nie trwało długo i wrócił na swoje krzesło. Wtem jego oczy wręcz zaświeciły się ze złości. Spojrzał na brata, ocierając już łzę w oku wywrzeszczał:
- Gdzie do diaska ta marchewka? Przyznaj się, że to Ty ją zjadłeś.
- Ja? Nie śmiałbym Heniuszku! Znasz mnie, no jak bym mógł! Przysięgam na sztuczną szczękę naszej babci! Nie ja ją wziąłem, to może on, on wziął - szybko wyjrzał przez okno i dostrzegł w oddali jadącego powozem ciągniętym przez starą szkapę, jeszcze starszego sąsiada, pana Witeczka. Zakpił z brata, ale jednocześnie wiedział, że trzeba uciekać gdzie pieprz rośnie bo kompan zabaw nie odpuści tak łatwo i zacznie go ganiać po izbie. Tak też się stało! O mało co nie demolując jej w końcu wystrzelili niczym z procy na niewielki plac przed posesją. Tam też starli się i zaczęli szamotać.
Heinz targał bratem, jakby był w amoku. Był strasznie zły, że został „okradziony” z marchewki, przez Michaela. W głowie kołatała mu tylko myśl, jak mógł tego dokonać! To była przecież „pomarańczowa rozkosz” przeznaczona dla niego, a ten zabrał ją bezczelnie i schował czy o broń oberhaupcie, zjadł ją bez pozwolenia!
Gdy szale zwycięstwa w „wielkiej bitwie podwórkowej” przechylały się raz na jedną, raz na drugą stronę, wtem nad chłopcami pojawił sporej wielkości cień… Szybko się zorientowali, że to musiał być jakiś „potwór”, no bo jak to tak przysłonił cały blask słońca.
Gdy w końcu zakończyli szarpaninę, przysłonili ręką oczy, gdyż przebijające się promyki słońca przestały razić ich oczom ukazał się Pan Witeczek.
- Dzień dobry Panowie Sąsiedzi, co to za zabawy? Czy dziś, szczególnie dziś nie powinniście pomóc waszej mamce? Zdaje się, że ona ciężko haruje byście mieli co włożyć do garnka, a wasze brzuchy były pełne. Widzę jednak, że energię spożytkowaliście zupełnie inaczej niżby sobie tego życzyła. Nie wstyd wam?
- My tylko tak.. po przyjacielsku, jak to bracia bliźniaki. – rzekł Heinz, ale obu zrobiło się strasznie, ale to strasznie głupio..
- No, ale nie powie pan, Panie Witeczek mamuli? Po co ją denerwować takimi pierdołami – dopytał Michael.
- Nie powiem, ale pod jednym warunkiem. Pomóżcie dzisiaj waszej mamie i wysprzątajcie całą izbę najlepiej jak umiecie., dobrze? – Oboje poruszali głowami na znak, że doskonale zrozumieli. Pan Witeczek uśmiechnął się ciepło i pogłaskał chłopców po blondwłosych czuprynach, po czym kuśtykając rzucił na odchodne:
- Bywajcie, a poza tym Wesołych Świąt, Moi Mili
- Wesołych Świąt! – dzieci zgodnie odpowiedziały, po czym zwróciwszy się do siebie zaczęli śmiać się w niebogłosy…
Tego dnia mamula była przeszczęśliwa. Wróciła do domu, całkiem prędko, ale zmęczona i obładowana zakupami upuściła je, gdy tylko ujrzała, że dom wręcz lśnił czystością, a schludnie ułożone naczynia nakryte na niewielkim stole już czekały do wieczerzy.
To jej dwa kochane urwisy spisały się a „piątkę” i dotrzymały rzeczonego Panu Witeczkowi słowa.