
Wróciłem do "żywych" po tygodniu nieobecności, choć czułem, jakby minął co najmniej rok. Ciało miałem obolałe, zmęczone, ledwo stawiałem kolejne kroki, a każdy oddech przypominał mi o tym, jak blisko byłem śmierci. Wszedłem do Cargaldorf przez wschonią "bramę", znaną tylko nielicznym ścieżkę. Gdy mój wzrok padł na osadę, z ulgą zobaczyłem znajome dymy unoszące się z kominów. Jeszcze przed chwilą nie byłem pewien, czy dożyję tego momentu.
Tydzień. Tylko tydzień, a miałem wrażenie, jakbym w tych dniach przeszedł przez piekło. Zaczęło się niewinnie – chciałem oderwać się na chwilę od wszystkiego. Od ludzi, od obowiązków, od decyzji, które musiałem podejmować jako Oberhaupt. Po prostu potrzebowałem powietrza. Wziąłem flaszkę, wsiadłem na konia i rozpocząłem przynudnawą podróż do Wolkenbad. Następnie, cały czas sącząc ulubionego Doppelschwanza pojechałem w góry, tam gdzie zawsze szukałem ciszy - na południowo-zachodni kraniec Kotliny.
Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie, kiedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Pierwsza noc była spokojna – ciepło ogniska, świeże powietrze i ten kuszący spokój, jaki daje tylko odosobnienie. Ale potem zacząłem pić. Po jednym kieliszku przyszły kolejne, aż z każdym kolejnym dniem coraz mniej byłem sobą. Gubiłem się w alkoholu, aż w końcu pewnego ranka obudziłem się, nie wiedząc nawet, gdzie jestem. Ognisko dawno zgasło, a konia ani śladu. Mądra klacz sarmackiej krwi, Aurora, zapewne sama nie mogła patrzeć na staczającego się "wodza narodu"
Wtedy wszystko zaczęło się walić.
Próbując wrócić do siebie, natknąłem się na ślady wilków. Początkowo byłem pewien, że ich uniknę – znałem te lasy, wiedziałem, jak się ukryć. Ale one były szybkie, a ja... zbyt powolny, zbyt oszołomiony alkoholem i zmęczeniem. Zaszły mnie od tyłu, całe stado, wygłodniałe, gotowe do ataku. Na szczęście miałem przy sobie nóż, ale to była walka na śmierć i życie. Jednego zdołałem odepchnąć, drugiego zraniłem, ale trzeci skoczył na mnie, powalając na ziemię. Przez chwilę myślałem, że to koniec.
Gdyby nie zimna krew i instynkt przetrwania, dziś nie wracałbym o własnych siłach, a przy ogromnej dozie szczęścia wwieziono by nie w drewnianej skrzyni na czele konduktu żałobnego. Na szczęscie udało mi się cudem wyrwać, raniąc wilka, ale zapłaciłem za to. Rany na rękach i nogach paliły niemiłosiernie, gdy wracałem przez las, a krew, którą zostawiałem za sobą, przyciągała kolejne drapieżniki. Musiałem ukryć się w jaskini, gdzie przez dwa dni zbierałem siły, lecząc się jak umiałem, modląc, by żadne inne bestie mnie nie wyczuły.
Kiedy w końcu doczłapałem się do Cargaldorf, nikt nie czekał na mój powrót. Nikt nie wiedział, gdzie byłem, ani co się wydarzyło. Gdy wszedłem do pierwszej chaty, a wzrok wszystkich spoczął na mojej zakrwawionej odzieży i twarzy wykrzywionej bólem, rozległy się szepty. Wódz wrócił, choć nikt nie wiedział, dlaczego w ogóle odszedłem.
Spojrzenia były mieszane. Czułem zarówno ulgę, jak i niepokój. Wiedziałem, że zawiodłem. Nie było to coś, co powiedzą mi wprost – nadal byłem Oberhauptem, ale wiedziałem, że ten tydzień nieobecności miał swoje konsekwencje. Pozostawiona sama sobie społeczność zaczynała nabierać odwagi, gdy ja walczyłem o życie z wilkami i własnymi demonami.
Na moją prośbę przewieziono mnie do Landhaus Fuchsbau, właścicieli i tak nie było w posiadłości. Służba pomogła mi i wskazała miejsce noclegu. Wszedłem do pomieszczenia i osunąłem się na łóżko. Czułem ból każdej rany, ale większy był ten wewnętrzny – świadomość, jak łatwo straciłem nad sobą kontrolę. Gdy spojrzałem na swoje ręce, zakrwawione i drżące, wiedziałem jedno: wilki były tylko częścią problemu. W prawdziwej walce, tej, którą musiałem stoczyć, moim największym wrogiem byłem ja sam.